Są takie gatunki muzyczne, które wzbudzają kontrowersje jeśli chodzi o ich popularność.
Jasne, jest powszechnie znane, ryjące psychikę disco-polo, jest bezsensownie hałaśliwy punk rock, jest robiona na 3 bitach muzyka techno. Wszystko to jest wątpliwe jakościowo i pod względem merytorycznym. Nic z powyższych nie jest jednak tak tragiczne, podłe, godzące w dobry smak i godność człowieka jak polski trap.
Żałosne to, wulgarne, infantylne i głupie. Już pominę powtarzalne bity robione na kolanie, które bazują na BASIE i na dwóch rifach gitarowych lub nawet i nie.
I nie mówię tu o całym, ogólnoświatowym gatunku, a o jego polskiej, przegniłej gałęzi. Jay-Z, Kanye West, Childlish Gambino, czy Future to zupełnie inny kaliber niż ich polscy naśladowcy.
Powyżsi owszem: traktują o nowobogackim stylu życia na pokaz, podobnie jak nasze przypadki „twórców”, z tym że oni w przeciwieństwie do naszych mają ku temu jakieś podstawy.
Wulgarność? Prosty (wręcz prostacki) język? Wszystko się zgadza, to mianownik wspólny.
Bity? Kanye’mu mogą nasze chłopaki buty pucować. Lepsze rzeczy kręciłem w darmowych apkach do miksowania. Do tego autotune na ful i jazda z tematem.
Przedmiotowe traktowanie kobiet? Zakłamywanie rzeczywistości w seksistowski, materialistyczny sposób? No tu Polacy się popisali, bo jest tego naście razy więcej niż w oryginale. Jest to obrzydliwe, protekcjonalne, idiotyczne.
Trap to tak bardzo nieambitna muzyka, że szkoda strzępić strun głosowych. Nawet z takim techno klubowym da się robić niesamowite rzeczy jak udowadnia nam miłościwie nam grający DJ Stachursky.
Nazwijcie mnie purystą, ale pewnych rzeczy ignorować trudno. Trap bardzo trudno (bo jest niesamowicie głośny).
Ofc słuchaj sobie tego jak chcesz, drogi czytelniku, ale błagam: na słuchawkach.